piątek, 11 maja 2018

teLITERY

Łel... Wygląda na to, że blogowanie nie jest "ostatnio" moją najmocniejszą stroną.
Usprawiedliwień mam moc, ale nie będę Was nimi zanudzać. I tak nie uwierzycie, bo sama bym nie uwierzyła, gdyby mi ktoś powiedział, że moje życie w ciągu kilkunastu miesięcy zaliczy takiego fikołka :)
Ale wszystko dobre, co dobrze się kończy. Zwłaszcza jeśli człowiekowi zostają jeszcze, niejako w spadku, nowe, miłe i niegroźne* namiętności ;) UWAGA - będzie naprawdę wuchta zdjęć!

Więc jakoś tak nieco ponad rok temu potrzebowałam oderwać głowę od tego co wokół. Wyciszyć się i pomedytować. A że z medytacji zawsze najbliższe były mi te zajmujące ręce - trafiłam na warsztaty Wypisz Wymaluj prowadzone przez Anię Czuż.


Liternictwo kręciło mnie już w liceum (mieliśmy taki przedmiot w PLSP, czad, c'nie?), ale teraz naprawdę wpadłam po uszy. Na warsztatach pisaliśmy wszystkim: piórkami, pisakami, brushpenami, patyczkami do mieszania kawy, a nawet patyczkami do uszu!


Pierwszy kontakt z brushpenami ever:



Robiliśmy też własne pisadełka ;)


Wieczorem wróciłam do domu i nie mogłam przestać - o drugiej w nocy zmusiłam się w końcu by pójść spać ;)


No i poszło! Poleciałam po pisaki do Tigera - ale ich pędzelkowce wtedy okazały się dla mnie wyjątkowo trudne.


Mogłam się zrazić, ale zamiast tego były po prostu następne zakupy :) Najśmieszniejsze, że teraz żaden z poniższych pisaków nie jest moim ulubieńcem :)


I ćwiczenia. Duuuuużo ćwiczeń. Podglądanie filmików z insta. Zbieranie wzorów, inspiracji, natchnień i zachwytów. Bo strasznie mnie brushpenowe pisanie jarało.


I pierwsze próby tworzenia jakichś własnych kompozycji - no, wtedy to był zachwyt! :)


Jednak nie porzuciłam całkiem stalówek dla brushpenów - w zasadzie można powiedzieć, że kręcił mnie i kręci nadal każdy rodzaj pisania :D





Gdziekolwiek się wybierałam - jechałam z podręcznym piórnikiem (coraz bardziej pękatym...) i notesem. I pisałam. Pisałam.












Aż przyszedł moment, że dostałam pierwsze zlecenie! :) Koleżanka zamówiłam plakat. Dostała wersję odręczną i cyfrową.



A potem następne - na kartkę.



A następne dałam sobie sama - robiąc napis "instruktażowy" na pracową zmywarkę.


Potem to już regularnie zaczęłam literkować dla Domu Herbaty Aromat :)


Na przykład tak:






A potem pojawił się pomysł, że niektóre z tych literek można by przenieść na koszulki. I tak powstały teLITERY. Na razie koszulki nosimy rodzinnie, ale nie krępujcie się - można zamawiać ;)
Niestety w biznesy jestem tak świetna jak w prowadzenie bloga ostatnio, więc na razie ciut brak tam opisów, ale przecież w zasadzie widać, że chodzi o koszulki z literkami ;) Zresztą - w założeniu te koszulki to taki "efekt uboczny" tego, że i tak piszę literki :D

I tak sobie łączę przyjemne z pożytecznym. I nadal medytuję. Bo wiecie co? NIC mnie tak nie odpręża jak pisanie sobie literek. Caaaałych alfabetów czasem ;)







A czasem totalnych pierdół ;)


I jedyny "minus" jest taki, że teraz gdy nadchodzi wieczór muszę wybierać: druty, literki, obrabianie literek, kolorowanki? No sami widzicie, że na pisanie bloga to ja już zupełnie nie mam czasu ;)

* Niestety okazuje się, że nie ma namiętności bez konsekwencji, co odkryłam dość szybko, w miarę pęcznienia piórniczka. Bo pęcznienie piórniczka dość ostro drenuje kieszeń. Bo jak się lubi literki to się lubi pisaczki. A pisaczki pojawiają się ciągle nowe! Ech. ;)